Przez lata mojej pracy zawodowej zapracowałem sobie na opinią eksperta rachunkowości i zarządzania. W związku z tym wielokrotnie byłem powoływany do rad nadzorczych dużych przedsiębiorstw.
Chyba mogę powiedzieć, że znam się na rachunkowości i zarządzaniu, tak samo jak na procesie kształcenia kompetencji finansowych i menedżerskich. Od niespełna 20 lat jestem nauczycielem akademickim na kierunkach ekonomicznych. Napisałem 10 książek, w tym podręczniki (poradniki) do nauki rachunkowości, inwestowania, finansów i przedsiębiorczości (link tutaj).
Wspominam o sobie we wstępie, aby uzasadnić dlaczego chcę zajęć się na moim blogu aferą Collegium Humanum. Ze spraw ściśle krajowych nic nie wstrząsnęło mną w ostatnich latach tak bardzo, jak właśnie ta afera i proceder kupowania na masową skalę dyplomów MBA, a więc „Master of Business Administration”.
Społeczna misja mojego bloga – chcę pomóc w zrozumieniu
Tworząc mojego bloga i vloga staram się nie tylko rozwijać swoje umiejętności, „zapalać do finansów i przedsiębiorczości” odbiorców moich treści oraz sprzedawać książki i kursy, które z pasją tworzę. Próbuję też dawać coś od siebie, aby zwrócić mój dług wobec społeczeństwa, któremu przecież sam wiele zawdzięczam. Nikt ostatecznie nie jest samowystarczalny. To społeczeństwo pozwala nam się wykształcić, tworzy ramy prowadzenia gospodarki rynkowej, dba o normy społeczne oraz rozwój przyszłych pokoleń.
W ciągu mojej już niespełna trzydziestoletniej kariery zawodowej pozbierałem doświadczenia, które powodują, że mam głęboki (wewnętrzny, od środka) wgląd w całą sprawę z kilku istotnych punktów widzenia:
- Jestem magistrem zarządzania (specjalność: zarządzanie przedsiębiorstwem) oraz doktorem nauk o zarządzaniu – to mniej więcej odpowiada anglosaskiej nomenklaturze MBA oraz DBA (DrBA). 25 lat temu sam tryb dziennego kształcenia w tej ścieżce obejmował minimum 8 lat (5+3), a wiec 16 semestrów studiów, przy czym doktoraty przed trzydziestką wówczas były stosunkowo nieczęste.
- Pracowałem na różnych stanowiskach w organizacjach różnego typu: sekretarz zarządu spółki giełdowej, księgowy w przedsiębiorstwie, skarbnik/księgowy organizacji pożytku publicznego itd.
- W sumie 10 lat przepracowałem w kilku radach nadzorczych oraz jednej radzie społecznej szpitala. Moje doświadczenia w nadzorze korporacyjnym dotyczą różnorodnych branż i struktur własności (od spółek prywatnych, publicznych, municypalnych, pracowniczych, aż po szpital wojewódzki).
- Przez te 10 lat poznałem wielu ludzi pracujących w radach nadzorczych. Z częścią z nich zawarłem znajomości i prywatnie wielokrotnie rozmawialiśmy o różnych przypadkach, warunkach i “trudnościach” prac w radach nadzorczych.
- Od niespełna 20 lat kształcę na uczelniach studentów kierunków ekonomicznych wykładając rachunkowość, finanse, zarządzanie. W tym czasie wypromowałem kilkuset dyplomantów. Krótko mówiąc, wiem, ile czasu zajmuje kształcenie kompetencji ekonomicznych, finansowych i menedżerskich na satysfakcjonującym poziomie. Przeprowadziłem ogromną liczbę egzaminów semestralnych i dyplomowych.
Co z tego wynika? Przez całą moją karierę miałem kontakt z setkami menedżerów – czasami im podlegałem, czasami ich nadzorowałem, czasami współpracowałem na równorzędnych stanowiskach. Na posiedzeniach zarządów i rad nadzorczych spędziłem setki, a może nawet tysiące godzin.
Obecnie po kilku pierwszych kontaktach zawodowych z menedżerem z dużym stopniem prawdopodobieństwa potrafię „w głowie” oszacować poziom jego kompetencji miękkich i twardych. Wystarczy, że posłucham uważnie, jakim językiem się posługuje, poobserwuję, jak reaguje na problemy i już sporo wiem, na temat jego twardych kompetencji.
Jeśli zaś chodzi o miękkie kompetencje, wiem, czy chodzi po ziemi, czy buja w obłokach, czy jest rzetelny, czy chce mnie tylko „zauroczyć elokwencją, wizją biznesową, urokiem osobistym” itd. (a wiec jak się to w żargonie mówi „zbajerować” lub „kupić”). Byłbym w stanie obstawiać zakłady, czy dowiezie wyniki oraz czy zbuduje i podtrzyma swój autorytet w zespole. Oczywiście mogę pomylić się na pierwszy rzut oka, ale każdy kolejny kontakt z daną osobą nieubłaganie doprecyzuje moją wewnętrzną opinię.
Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć osoby wybitne w dziedzinie zarządzania, które osiągnęły w życiu niesamowity, długotrwały sukces (Tak, spotkałem takie w życiu!) Jednych to zaskoczy, innych nie, ale wśród wybitnych osób niemało jest samouków biznesu i zarządzania, czyli np. magistrów wychowania fizycznego itd.
Oprócz tej naprawdę nielicznej grupy wybitnych samouków (co najwyżej 1 na 1000) wiem, że skuteczny zawodowy menedżer potrzebuje kilku lat praktyki oraz bardzo solidnego przygotowania akademickiego – zazwyczaj kierunkowych studiów wyższych – oraz systematycznego kształcenia podyplomowego, wewnętrznych szkoleń korporacyjnych i zewnętrznych na otwartym rynku. Oczywiście to, co napisałem powyżej, będzie dotyczyło również – a może nawet w jeszcze większym stopniu – osób, które predestynują do pracy w radach nadzorczych.
Rozpowszechnione mity o radach nadzorczych
Zanim przejdziemy dalej spróbuję się rozprawić z najważniejszymi mitami związanymi z radami nadzorczymi. To pozwoli nam lepiej zrozumieć, czym one są. Tak to już jest, że ludzie, gdy brakuje im rzetelnej wiedzy na temat interesującego fenomenu, tworzą mity. Podstawowe mity dotyczący rad nadzorczych można streścić w jednym haśle: Łatwa, duża kasa i zero odpowiedzialności.
„Zero odpowiedzialności”
Pierwszym i najważniejszym mitem, który jest powielany przez niektóre media, jest to, że rady nadzorcze to „zero odpowiedzialności”. Oczywiście ja tutaj mogę przytoczyć sporą kontrargumentację, ale zacznę może od paragrafu z kodeksu spółek handlowych:
Art. 483. [Odpowiedzialność członków organów za wyrządzoną szkodę] 1. Członek zarządu, rady nadzorczej oraz likwidator odpowiada wobec spółki za szkodę wyrządzoną działaniem lub zaniechaniem sprzecznym z prawem lub postanowieniami statutu spółki, chyba że nie ponosi winy.
Wszyscy znamy powiedzenie „dobrze tam, gdzie nas nie ma”. Jeśli ktoś myśli, że rady nadzorcze, to objadanie się kanapkami, siorbanie kawy i głupkowate potakiwanie głową bez zrozumienia istoty sprawy, to jest skrajnie niedoinformowany.
I tak na falach radia RMF słyszałem felieton etatowego redaktora „o radach nadżerczych (sic! nadżerczych) oraz o tym, że są one w sumie niepotrzebne, bo przecież te spółki akcyjne, w których zasiadali MBA’eje z Collegium (T)umanum nadal istnieją i się jakoś nie rozsypały [cytuję z pamięci].
„Łatwa kasa”
Każdy z nas będzie miał inne wyobrażenie o tym, co to znaczy „łatwa” i „duża” kasa. Rzeczywiście, jeśli rada nadzorcza składa się, załóżmy, z pięciu osób, z których cztery są kompetentne i pracowite, a jedna jest „tumanem” i leniem, to dla tej ostatniej jest to „łatwa duża kasa”.
Jeśli jednak jesteś kompetentny i pracowity, a zarazem czujesz ciężar spoczywającego na tobie obowiązku, ryzyka i odpowiedzialności, to wynagrodzenie za radę nadzorczą przestaje mieć znamiona czegoś „ekstra”.
Musimy też zrozumieć, że profesjonaliści, eksperci, których kompetencje w pełni uzasadniają powoływanie do rad nadzorczych dużych przedsiębiorstw nie pracują w modelu sprzedawania “czasu i pracy”, ale w modelu monetyzowania “wiedzy i know-how“. Dla takich osób tzw. koszt utraconych możliwości może wynosić od kilkuset do kilku tysięcy złotych za godzinę. One zatem nie będę skłonne podejmować się pracy płatnej za godzinowe stawki charakterystyczne dla typowego “rynku pracy”. Pomyślmy tutaj chociażby o wziętym biegłym rewidencie, doradcy podatkowym lub radcy prawnym.
Standardem przed posiedzeniem rady nadzorczej jest otrzymanie grubego segregatora A4 (czasami kilkaset stron) z dokumentami napisanymi w języku prawniczym, księgowo-finansowym, menedżerskim i marketingowym. Czasami trzeba spędzić kilka wieczorów, aby to tylko uważnie przeczytać i zrozumieć, jakie konsekwencje dla spółki mogą z tego wynikać.
Lektura dokumentów na planowane posiedzenie rady to dopiero początek. Jeszcze trzeba na posiedzeniu rady nadzorczej zapytać, dopytać i wydobyć odpowiedź, pamiętając, że to co słyszysz od zarządu lub przywołanych kierowników liniowych wcale nie musi być do końca prawdą, a nawet większą lub mniejszą manipulacją przykrywającą jakiś grubszy problem (zasada ograniczonego zaufania w biznesie).
„Duża kasa”
Opowieści o dużej kasie w radach nadzorczych też uważam za nieco przesadzone (statystycznie zdeformowane). Po prostu, „eksperci” w mediach zdają się dokonywać niczym nieuprawionego uogólnienia, że w radach nadzorczych spółek skarbu państwa zarabia się kilkanaście tysięcy złotych. Tak może i jest w największych strategicznych spółkach typu: centrala „Orlen” S.A. lub „PKO BP” S.A.. (Nie sprawdzałem tego, ale każdy ma dostęp do informacji publicznej oraz giełdowej). Nie oznacza to jednak, że tak jest wszędzie i w każdej radzie nadzorczej, każdego przedsiębiorstwa.
Owszem, to prawda, że w radzie nadzorczej dużego przedsiębiorstwa można zarobić nawet kilka tysięcy złotych np. 2-4 tys. zł. Ja z doświadczenia jednak także wiem, że są i takie rady nadzorcze, gdzie inkasuje się 200-300 zł. Że trzeba mieć wręcz ogromną pasję wewnętrzną, zmysł badacza problemów zarządzania i sentyment do wybranego przedsiębiorstwa, aby mu próbować pomóc, bo od strony czysto ekonomicznej nijak się to nie spina. W radzie społecznej pewnego szpitala wojewódzkiego niespełna dwie dekady temu pracowałem przez rok za 0 zł.
Kiedy zatem słyszymy o wysokich wynagrodzeniach w radach nadzorczych liczonych kilkoma średnimi krajowymi, to zazwyczaj są to największe, najbardziej prestiżowe polskie przedsiębiorstwa. W średnich spółkach są dużo niższe wynagrodzenia, a obowiązki i odpowiedzialność tylko odrobinę mniejsze. Są też przypadki, gdzie decydujemy się bardziej serem, niż rozumem (a jeśli rozumem, to rozumem naukowca, a nie ekonomisty) i robimy to tylko z chęci zbierania dodatkowych doświadczeń (wzbogacenia CV).
Jak i po co powołuje się rady nadzorcze?
Ludzie na przestrzeni wieków w oparciu o doświadczenia praktyczne wydedukowali, że będąc mocno zaangażowanym w realizację jakiegoś celu potrzebują obiektywnego nadzoru, który pomoże zgodnie ze sztuką sfinalizować (prowadzić) dzieło (np. budownictwo). Czasami napisanie prostego pisma wymaga skontrolowania go przez drugą osobę, która wcieli się w rolę adresata, nie mówiąc już o pisaniu książek. Podobnie jest w biznesie.
W jednoosobowych działalnościach gospodarczych, czy małych spółkach osobowych, a nawet kapitałowych nie ma sformalizowanej rady nadzorczej. Jednak każdy mikro-przedsiębiorca przyzna, że ma swoich zaufanych doradców w rodzinie lub branży. Może to być żona/mąż, brat lub siostra, ojciec lub matka, kolega/znajomy. Pogrążeni po uszy w tzw. “bieżączce”, to ich pytamy: „Słuchaj! Mam taki problem, co powinienem zrobić? Jak Ty byś to rozwiązał na moim miejscu? Podpowiedz mi!” Gdyby w biznesie małym i dużym nie istniał silny popyt na rady, porady, wskazówki itd., to nie powstałaby cała miliardowa branża consultingu (doradztwa).
W spółkach akcyjnych, a więc w domyśle dużych spółkach kapitałowych, zgodnie z kodeksem spółek handlowych rada nadzorcza jest obligatoryjnym organem obok zarządu i walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Bynajmniej nie jest to polski wymysł, ale praktyka ugruntowana stuleciami doświadczeń gospodarczych świata zachodniego.
Kompetencją walnego zgromadzenia akcjonariuszy, a więc właścicieli, jest kompletowanie składu rady nadzorczej. Dokonuje się tego według klucza wynikającego z najlepszych praktyk. Najczęściej są to senior menedżerowie z branży, eksperci rachunkowości i finansów, ex-konsultanci z renomowanych firm doradczych, doświadczeni prawnicy, wybitni technolodzy, specjaliści sprzedaży, marketingu oraz PR, zasłużeni pracownicy (związkowcy) itd.
Byłbym skłonny zaryzykować tezę, że dzisiaj odchodzi się nawet od praktyki „pokazywania” w składzie rady nadzorczej „głośnych nazwisk”, które wiadomo jednak, że raczej nie dają dużej wartości dodanej do biznesu (np. emerytowani sportowcy lub politycy). Dobrze postrzegany jest za to wewnętrzny „komitet audyty / controllingu”.
Właściwie ukompletowana rada nadzorcza w spółce kapitałowej jest jak firma doradcza (konsultingowa), ale nie zatrudniana na zlecenie do rozwiązywania doraźnych spraw, ale na stałe na etacie. Z biznesowego punktu widzenia byłoby całkowitym absurdem, aby całe przedsiębiorstwo zorientowane było na efektywność, po to, aby mogła się na tym „paść” bezproduktywna rada nadzorcza.
Na takie coś teoretycznie mógłby sobie pozwolić jedynie miliarder, który do rady nadzorczej obok ekspertów zapewniających sterowalność i nadzór nad biznesem powołuje swoich bliskich bez większych oczekiwań wobec nich. Żaden jednak rozsądny biznesmen zarządzający wielkimi przedsiębiorstwami nie będzie skłonny ryzykować, aby udział dyletantów w radzie nadzorczej paraliżował jej rolę i funkcję.
Idea studiów podyplomowych MBA
Teraz kiedy mamy już lepsze zrozumienie tego, czym w praktyce są rady nadzorcze spróbujmy się zastanowić nad samą koncepcją studiów podyplomowych MBA. Ja rozumiem to tak, że ten rodzaj skróconej ścieżki dyplomowania w dziedzinie zarządzania biznesem i administracją wprowadzono dla wieloletnich praktyków branżowych i tak powinno pozostać. O co tutaj chodzi?
Jeśli nauczyciel lub lekarz przez 10-15 lat sumiennie wykonywał swój zawód, a teraz zostaje powołany (lub stara się) na stanowisko dyrektora (kierownika) dużej prywatnej szkoły lub szpitala, to uzupełniająco robi studia podyplomowe MBA. Ta skrócona ścieżka 4 semestrów jest przeznaczona dla specjalistów, którzy z wieloletniej praktyki znają specyfikę swojej branży i potrzebuję postawić nad tym ugruntowanym know-how przysłowiową kropkę nad „i” z perspektywy kierowniczej (menedżerskiej). Tutaj jednak pojawia się mały problem, z którego wynikają w praktyce turbulencje będące przedmiotem naszej analizy.
Ustawodawca uznał, że tytuł MBA zdobyty na studiach podyplomowych uprawnia do zasiadania w radach nadzorczych spółek skarbu państwa. Zrównał zatem jego ciężar gatunkowy z takimi kompetencjami jak:
- stopień doktora nauk prawnych, ekonomicznych lub technicznych,
- tytuł zawodowy adwokata, radcy prawnego, biegłego rewidenta, doradcy inwestycyjnego, podatkowego lub restrukturyzacyjnego,
- certyfikat CFA, FIIA, ACCA, CFF.
MBA a formuła miniMBA oraz mikroMBA
Warto wspomnieć, że na rynku usług szkoleniowych istnieje formuła „miniMBA”, a nawet „mikroMBA”. Co to jest i jakie korzyści daje potencjalnemu adeptowi? Jest to kurs przyspieszonej ścieżki nieakademickiej, który obejmuje wszystkie podstawowe obszary ogólnego zarządzania przedsiębiorstwem. Zatem po ukończeniu kursu „miniMBA” jego absolwent nie może używać tytułu MBA, a więc Master of Business Administration. Po prostu nie jest „MBA-ejem”, choć może całkiem dobrze rokować w tym kierunku.
Jest to bowiem intensywne szkolenie, które może być skompresowane do mniej niż jednego semestru. Rodzaj wstępu do studiów z zakresu zarządzania. Kurs, który pozwoli jego uczestnikowi zorientować się, czy studia MBA są dla niego.
Na rynku księgarskim nie brakuje podręczników zatytułowanych „MiniMBA”. Wystarczy wziąć do ręki taki podręcznik, aby zorientować się, że zdeterminowany i zdolny samouk sporo może się nauczyć z niego. I choć poziom jego praktycznych umiejętności bardzo się podniesie, to jednak żadnych formalnych uprawnień z tego tytułu nie uzyska – ani z czytania podręcznika pt. „MiniMBA”, ani z uczestnictwa w takim kursie.
Moje doświadczenia w charakterze nauczyciela akademickiego
Dla mnie osobiście – co często powtarzam moim studentom – uczelnia jest jak wielka hurtownia wiedzy, a ja pełnie w niej rolę magazyniera przyjmującego zamówienie klienta (studenta). W kształceniu na poziomie pomaturalnym motywacja osoby zdobywającej wiedzę ma kluczowe znaczenie. Nie da się nauczyć kogoś rachunkowości dwustronnego zapisu, jeśli on tego nie chce, nie ma na to czasu lub nie widzi w tym najmniejszego sensu dla rozwoju swojej kariery.
Student rozpoczynając studia ekonomiczna „wjeżdża” do magazynu wiedzy z ogromnym, najczęściej prawie pustym, koszykiem. Zajęcia dydaktyczne, programy praktyk obowiązkowych, własna praca oraz przestudiowane lektury mogą dać mu ogromny zapas praktycznie zorientowanej wiedzy.
Ten nabyty kapitał intelektualny nierzadko szeroko otwiera drzwi do kariery i to nie jest przesada. Absolwent studiów ekonomicznych, który zna od strony praktycznej rachunkowość i finanse, a dodatkowo zna bardzo dobrze język angielski, może od jutra zaczynać pracę w księgowości jednego z londyńskich lub nowojorskich banków. Rachunkowość jest międzynarodowym językiem biznesu! (Link do moich podręczników z rachunkowości jest tutaj).
Nie łudźmy się jednak. Są przypadki studentów, którzy prześlizgują się przez studia po najmniejszej linii oporu tak, jakby do końca nie wiedzieli, po co naprawdę studiują. Dla nich liczy się sam „papier”, a więc dyplom ukończenia studiów wyższych (licencjat lub magisterium). Oczywiście pracodawcy już dawno zorientowali się, że sam „papier” nie daje praktycznie żadnej wartości dodanej ich organizacjom.
Zasadniczo wykształcenie solidnych podstaw kompetencji finansowych lub menedżerskich wymaga zaangażowania przez 6-10 semestrów. Oczywiście jeśli efektem kształcenia ma być uplasowanie absolwenta w wyuczonym zawodzie – rachunkowość, finanse, zarządzanie.
Collegium Humanum i 1-tygodniowi MBA’eje
Wierzę, że teraz możemy w pełniejszym świetle przyjrzeć się aferze Collegium Humanum. Na podstawie doniesień prasowych mniej więcej wiemy, jak wyglądała szybka ścieżka MBA w Collegium Humanum. Ci „solidniejsi adepci” musieli klika razy pojawić się na warszawskiej uczelni w trybie weekendowych zjazdów.
No cóż? Jestem w stanie uwierzyć, że student studiów zaocznych coś nauczy się w trybie weekendowym, jeśli zmusimy go do przyjeżdżania na zjazdy na uczelnię przez 3-5 lat. Czasami studenci pracujący zawodowo i wykładowcy w niedzielę o 17:00 na uczelni są tak zmęczeni, że zajęcia prowadzi się na oparach resztek uważności.
Wiem, że przez okres 3-5 lat trwania studiów zaocznych coś w głowach zostaje, ponieważ uczestniczyłem w setkach egzaminów dyplomowych. Jeśli weekendowe zjazdy miałyby trwać przez 3-5 miesięcy, to jest to kompletna „ściema”, „fatamorgana”, „pic na wodę, fotomontaż”. Ostatecznie będzie to przecież zaledwie kilka zjazdów (pytanie jeszcze, jak egzekwowano obecności?). Zaś o zwykłym kupowaniu dyplomów szkoda w ogóle pisać. Jest to bowiem zadanie wyłącznie dla prokuratury.
Co dalej z MBA-ejami z Collegium Humanum?
Tytuły 1-tygodniowego MBA z Collegium Humanum to niewątpliwie problem dla społeczeństwa, ale i jego posiadacza. Słynny inwestor zarządzający Berkshire Hathaway, Warren Buffett powiada, że „szukając ludzi do zatrudnienia, szukasz trzech cech: uczciwości, inteligencji i energii. A jeśli nie masz tej pierwszej, dwie pozostałe cię zabiją.”
Wymiar sprawiedliwości ma teraz do wykonania niesamowicie trudne zadanie. Trzeba zweryfikować, który dyplom MBA Collegium Humanum został kupiony, który zrobiony w trybie „przyspieszonym”, a który można uznać za pełnoprawny. Osobiście mam wątpliwość, czy teraz po latach trwania procederu to zadanie jest wykonalne, ale to już zmartwienie śledczych.
Gospodarka oparta na wiedzy potrzebuje poważnej edukacji
Przez ostatnie dekady jako kraj przechodziliśmy transformację od gospodarki centralnie planowanej do społecznej gospodarki rynkowej. Dodatkowo towarzyszyła temu globalna transformacja od gospodarki industrialnej do postindustrialnej, a więc bazującej na informacji.
Jeśli nasze społeczeństwo ma się dalej rozwijać w kierunku gospodarki opartej na wiedzy, to potrzebujemy poważnego podejścia do edukacji oraz dokumentowania kompetencji zawodowych. Jeśli mamy zapewnić wszystkim potencjalnie równy start, to musimy stosować się do podobnych standardów.
0 komentarzy